Nie czuj i zapomnij, czyli rzecz o autoagresji

Zwykle po bolesnym rozstaniu próbujemy usilnie zapomnieć o byłym partnerze (partnerce). O tym co było między nami. To wręcz kulturowy obowiązek („no nie smuć się już, szkoda życia”). Przeżywanie żalu, smutku, tęsknoty jest w naszej kulturze passe. Raz, że to przykre, dwa, przejaw słabości, trzy, strata czasu. Przecież życie czeka, trzeba korzystać z tego co jest. Po co się zadręczać? W ten sposób blokujemy jednak to co w nas spontaniczne i żywe. To co stanowi o naszym człowieczeństwie – uczucia i emocje. Odpędzamy je, traktujemy jak natrętne muchy. I gdy mamy poczucie, że udało się je w końcu przegnać, one znowu wracają i znowu nie dają spokoju. Ponieważ uciekanie od uczuć jest przeciwskuteczne. One zawsze będą o sobie przypominać dotąd dopóki ich nie przeżyjemy. Bo po to właśnie są. My jednak nieustannie z tym walczymy („znowu tęsknię? ileż można?”).

Uczucia towarzyszące rozstaniu (żal, smutek, złość) są najtrudniejsze. Jak przy każdej bolesnej stracie. Mamy z nimi największy problem. To efekt postępującego już od dawna wypierania zwyczaju przeżywania żałoby. On kompletnie nie pasuje do współczesnej kultury. Po prostu nie ma na to czasu i warunków. Przecież trzeba pracować, ogarnąć się, żyć dalej. Codzienna gonitwa jest ważniejsza. Co prawda jest rodzina, znajomi, którzy służą wsparciem, jednak rzadko słyszymy od nich słowa w stylu: „masz prawo czuć smutek i żal tak długo ile potrzebujesz”. Częściej w takich sytuacjach mówi się nam, że już wystarczy, że dość tej „udręki”, trzeba wracać do żywych. Tak jakby było z góry wiadome ile w tej sytuacji powinno trwać przeżywanie smutku (najlepiej, żeby jak najkrócej).

Wypieranie żałoby to jeden z największych błędów współczesnej kultury. Blokowanie uczuć wywołanych stratą oraz zmuszanie się do odcięcia od bolesnych wspomnień przynosi efekt odwrotny od zamierzonego. Ponieważ uciekanie od emocji przyczynia się właśnie do stanu, z którym tak usilnie walczymy. Przez to właśnie mamy psychiczne problemy (depresje), kłopoty ze zdrowiem (tzw. choroby cywilizacyjne) i czujemy ogólne niezadowolenie z życia. Sami więc robimy sobie krzywdę. Hasło „rozchmurz się, nie ma się co smucić” raz że nie pomaga to jeszcze pogłębia nasze pomieszanie. Jest bowiem rodzajem współczesnego, kulturowego szantażu, który wymusza na nas określone zachowania. Po to, żeby nie odstawać od obowiązującego stylu bycia, z luzem, dystansem i zadowoleniem. Po prostu „keep smiling”.

Tłumienie i wypieranie uczuć jest rodzajem autoagresji. To gwałt na sobie. Pod pretekstem wzięcia się w garść i powrotu do „normalnego” życia, odrzucamy część siebie, która potrzebuje się wyrazić. Odcinamy się od niej, mamy poczucie, że nam szkodzi. I jednocześnie traktujemy to jako coś normalnego, to nasz styl życia. Jednak w ten sposób zamykamy się na wewnętrzną mądrość, na to co w nas żywe i prawdziwe. W efekcie nasze życie jest w dużej mierze grą pozorów, wypełnia je lęk, znudzenie, i ogólne zmęczenie. Mieszanka dość osobliwa. I nie może być inaczej, utraciliśmy przecież kontakt z tym co nas ożywia i nadaje sens codzienności a wymuszony uśmiech już nie wystarczy.

fot. 5697702 (pixabay)



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *